przejdź do treści

Do poczytania


To tylko przypadek.- Zofia Skrzymowska-Bartkowska - SZCZECIŃSKA ODYSEJA


                                                                                    TO TYLKO PRZYPADEK

Zbliżała się matura i trzeba było podjąć decyzję o wyborze studiów. Moim marzeniem była polonistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Ale mądra wychowawczyni klasy pani profesor Stefania Szkolnicka, ucząca nas fizyki i chemii przeprowadziła ze mną rozmowę : „ Ty taka nieśmiała i wrażliwa chcesz uczyć cudze dzieci? Nie nadajesz się do tego. Masz iść na medycynę lub na Politechnikę. Będziesz miała konkretny zawód . Trudny wybór. Wiem, że nie mam wyobraźni przestrzennej , więc nie mogę studiować na politechnice. Przypadek sprawił, że tuż przed maturą złamałam nogę. Nie bez mojej winy, gdyż chcąc popisać się odwagą przed koleżankami, skoczyłam z muru otaczającego Zamek Kmitów w moim rodzinnym miasteczku Lesku. Taki głupi wybryk siedemnastolatki. Znalazłam się w szpitalu w Sanoku na oddziale chirurgicznym. A tam młodzi przystojni lekarze odbywający praktyki podyplomowe. Już wiem- będę studiować medycynę. Z nogą w gipsie wybrałam się do kina na film „Przygoda na Mariensztacie”. W roli głównej piękna Lidia Korsakówna śpiewająca „ Jak przygoda to tylko w Warszawie”. W tle powstająca z gruzów stolica. No oczywiście miejscem moich studiów już nie będzie ukochany Kraków, lecz daleka stolica Warszawa. Składam podanie na wydział lekarski i w biegu, bez przygotowania, bez korepetycji- jak to dzisiaj w modzie, jadę na egzaminy wstępne; w granatowej układanej spódniczce i w białej bluzce. Na jedno miejsce przypada 25 osób. Egzaminy wydają się mi bardzo łatwe. Z fizyki promienie Roentgena, coś prostego z biologii i chemii, jakiś bieżący temat z Nauki o Polsce i Świecie Współczesnym. Pewna siebie wracam do domu i czekam na wiadomość o przyjęciu do grona studentów. I nic. Cisza. W miasteczku już komentarze o wygórowanych ambicjach, chodzę smutna i załamana. I znowu przypadek. Starsza koleżanka z Leska , będąca na drugim roku studiów zobaczyła moje nazwisko na liście przyjętych i powiadomiła mnie o tym listownie. Nie wiedziałam, że uczelnia nie przysyła żadnych informacji i że trzeba zainteresować się tym osobiście. Już niewiele czasu zostało do rozpoczęcia roku akademickiego. Pakuję walizkę – taką tekturową, prostokątną ( podobne można dzisiaj oglądać jako eksponaty muzealne) i wyruszam na podbój stalicy. Dostaję miejsce na Jelonkach, w jednym z drewnianych domków właśnie opuszczonych przez rosyjskich budowniczych Pałacu Kultury i Nauki, zaadaptowanych na akademiki. Mieszkam z bardzo pilną studentką z moich stron, Janiną, przemianowaną przez nas na Żanetę ( późniejszą ordynator Reumatologii w Konstancinie), i co za przypadek, z Anią rozmiłowaną w literaturze, zrozpaczoną, że z woli rodziców studiuje medycynę a nie polonistykę . Wspólnie postanawiamy, że jak tylko skończymy medycynę, to natychmiast zaczniemy realizować swoje marzenia, wybierając jako drugi fakultet tę wymarzoną polonistykę. Ale medycynę musimy skończyć, bo przecież w naszych miastach pomyślą, że nie dałyśmy rady. A studia trudne, dużo materiału do opanowania. Mimo wszystko znajdujemy czas na teatr, spotkania literackie, między innymi z młodymi jak my Jerzym Skolimowskim, Romanem Polańskim, Agnieszką Osiecką. Chodzimy do STS-u i na tańce do słynnej Stodoły. Króluje rock and roll. Takie roztańczone, zaproszone przez kolegę, wybieramy się na wieczorek taneczny do akademika przy ul. Księcia Janusza. Poznaję tam studenta Wydziału Lotniczego Politechniki Warszawskiej. Coś zaiskrzyło. Umawiamy się na spacery po stolicy, do kina, do teatru. Ania nie zalicza egzaminu z chemii fizjologicznej i przenosi się na Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zostaje dziennikarką Polskiego Radia. Ja kontynuuję studia. Po absolutorium biorę ślub z poznanym kilka lat temu, już absolwentem lotnictwa. Kończę staż przeddyplomowy w Warszawie i muszę opuścić miejsce w akademiku. My oboje bez pracy, pieniędzy, mieszkania, a w drodze dziecko. W Stoczni Szczecińskiej są miejsca pracy dla inżynierów i otrzymać pokój w hotelu robotniczym . Jako pierwszy opuszcza stolicę młody małżonek i zagospodarowuje się w pokoju hotelowym przy ul. Starzyńskiego, wejście od ul. Henryku Pobożnego. Wspólna kuchnia i łazienka dla kilku osób, bo to miejsce wydzielone dla pracowników administracji i inżynierów. Pierwsze zakupy – po dwie łyżki, noże i widelce, jakieś talerze, mały garnek i maszynka elektryczna do gotowania zupek dla dziecka. Pokój umeblowany w stary, piękny, poniemiecki kredens, duży tapczan, stół, cztery krzesła. Jest też miejsce na łóżeczko. Przyjeżdżam do Szczecina 29 maja 1962, a 30. w Szpitalu Kolejowym przy al. Wyzwolenia rodzi się syn. Jest środa, słoneczny dzień, za oknem chmary ptaków – to chyba kawki. Opiekę ginekologiczną sprawuje młoda, zgrabna , elegancka dr Malunia Wasilkowska, a dzieckiem opiekuje się przystojny, równie młody pediatra , słynny później dr Jerzy Szymański. Oboje już patrzą na nas zza chmurki. W nocy wstaję do łazienki, której posadzkę niczym dywan pokrywa masa karaluchów. W pośpiechu kryją się po kątach. Przykry widok. Na szczęście bez powikłań wychodzę ze szpitala. Kupujemy w komisie używany wózek i oczywiście pieluchy. Dostajemy wyprawkę dla dziecka – kocyk i kilka koszulek bawełnianych. To wszystko co mamy. Spacerując po pobliskich Wałach Chrobrego i po parku Żeromskiego tęsknię za koleżankami ze studiów, które pozostały w Warszawie. Wszystko tu takie obce, monumentalne, jakże różne od małych domków w rodzinnych Bieszczadach, ale też do powstającej z gruzów Stolicy. W wielu miejscach Szczecina jeszcze gruzowiska. Na spacerze zatrzymuję się przy burzonym właśnie gmachu Domu Koncertowego. Jeszcze stał tu kilka dni temu, lecz władze zdecydowały, że nie warto odbudowywać takiej poniemieckiej budowli. Szkoda. Już trochę tu mieszkamy, ale nie kochamy tego miasta. Nadal jest nam obce. Jak tylko staniemy na nogi, to wyjedziemy stąd bliżej swoich. My tu tylko na chwilę. Dostajemy mieszkanie z kwaterunku, pokój z ciemną kuchnią i jeszcze ciemniejszą łazienką w nowym bloku na rogu ul. Wojska Polskiego i Jagiellońskiej. Zamieniamy je wkrótce na dwa pokoje w starym budownictwie (na szczęście z c.o.) na Niebuszewie.
Ale my tu tylko na chwilkę. I ta chwila trwa do dziś. Nie zawsze była piękna. Nie zrealizowałam swoich marzeń polonistycznych. Zostałam lekarzem okulistą. Byłam lubiana przez pacjentów.

                                                                                                   Zofia Skrzymowska – Bartkowska (5.01.2018)
 



Gabinet okulistyczny Szczecin 1995

Już w Szczecinie 1964

Przed akademikiem na Jelonkach - Żaneta,Ania,Zosia


powrót na poprzednią stronę