przejdź do treści

Do poczytania


Chyba los tak chciał - Wanda Sobieralska - Szczecińska Odyseja

 

                                                                                                        Chyba los tak chciał

Rodzice moi Katarzyna Czarna i Stanisław Kula poznali się w 1944 r. w Niemczech na robotach przymusowych. Oboje zatrudnieni byli w zakładach lotniczych Henschel Flugmotorenbau G.M.B.H. w Kassel. Tato pracował od marca 1942 r. Na teren Rzeszy Niemieckiej przybył w normalnych warunkach - pociągiem osobowym, jako że zgłosił się do pracy, wprawdzie z nakazu, ale bez przymusu. Miał wówczas 18 lat i upatrywał w tej sytuacji dla siebie szansę ( w domu był, można powiedzieć, parobkiem u starszego brata, który przejął gospodarstwo po zmarłym ojcu). Faktem jest, że zawodu tokarza wyuczył się właśnie w Niemczech. Obcy robotnicy stanowili 20% siły roboczej w niemieckim przemyśle, a w niektórych branżach, takich jak przemysł zbrojeniowy i produkcja lotnicza, często nawet 40%. Dlatego Niemcy zmuszeni byli przy pomocy kursów zawodowych przygotować część robotników przymusowych do pracy technicznie skomplikowanej, precyzyjnej. Tak więc zaraz po przyjeździe do Kassel, wysłano go wraz z grupą innych młodych ludzi na kurs zawodowy do Wiednia. Po trzech miesiącach stał się robotnikiem wykwalifikowanym. Mama, jako obywatelka Związku Radzieckiego, do Niemiec przybyła później, w sierpniu 1943 r. Jej podróż wyglądała inaczej niż taty – wagony towarowe, ciasnota, upał, przeszło tydzień w drodze. Warunki bytowe obydwojga były podobne do tych, jakie panowały w innych obozach ( baraki, piętrowe prycze, pasiaki, drewniaki, głodowe racje żywnościowe i przy tym 12 godzin pracy.) Rodzice spotkali się dopiero po kolejnym alianckim nalocie dywanowym na Kassel, kiedy zniszczeniu uległa znaczna część obozu. Tych, których baraki przestały istnieć, zakwaterowano w pobliskim Hersfeldzie. To tam oni się poznali i pokochali.
Po wkroczeniu wojsk amerykańskich, na wiosnę 1945 r., obóz został wyzwolony. Ogromna liczba ludzi z różnych krajów Europy nie mogła od razu opuścić Niemiec. Aby nie dopuścić do anarchii, Amerykanie zgromadzili ponownie jak największą liczbę uwolnionych i umieścili ich w tzw. obozach dipisów (często były to te same obozy, w których trzymano ich wcześniej). Rodziców moich wywieziono do Wetzlar i zakwaterowano w byłych koszarach wojskowych. Mieli do dyspozycji „sztubę”, którą dzielili z drugą parą. Serdecznie się z nimi zaprzyjaźnili i utrzymywali kontakt przez całe życie. To właśnie w Wetzlar we wrześniu 1945 r. przyszłam na świat. Przez cały rok znajdowaliśmy się pod codzienną opieką międzynarodowej organizacji humanitarnej - Organizacji Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy ( UNRA). Organizacja ta dostarczała żywność, pomoc medyczną, odzież. Po burzliwych dyskusjach rodzice ustalili, że pojadą do Polski. Na Punkt Odbiorczy w Dziedzicach przybyli 17 września 1946 r. Miałam wówczas rok. Mama mówiła, że swoje pierwsze urodziny przydeptałam, to znaczy zaczęłam samodzielnie chodzić i spędziłam w podróży. Może dlatego przez całe dorosłe życie wiele podróżowałam… W Dziedzicach dostaliśmy polecenie wyjazdu na Dolny Śląsk do Ząbkowic Śl. Ostatecznie skierowano nas do malowniczo położonej na przełęczy Gór Bardzkich i Sowich Srebrnej Góry, gdzie na tatę czekała praca w Zakładzie Urządzeń Precyzyjnych A 18. Rodzice do zamieszkania wybrali domek jednorodzinny z ogrodem, który stał się naszym domem rodzinnym. Srebrna Góra była moją pierwszą małą ojczyzną. Tam na świat przyszły moje dwie siostry - Helena i Krystyna, tam się wychowałam.
W Szczecinie znalazłam się właściwie bez wcześniejszych intencji. Po maturze zdawałam na filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim i mimo pomyślnie zdanego egzaminu nie dostałam się na studia ( na 30 miejsc było 360 kandydatów).
Przez rok pracowałam jako nauczyciel w szkole podstawowej w Pilcach (już tej miejscowości nie ma, zmyła ją wielka powódź, a na jej miejscu utworzono zbiornik retencyjny ). Po roku ponowiłam staranie, tym razem zdawałam na Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Opolu. Przerwę wykorzystałam - przygotowałam się „ na blachę”. Zdałam na same piątki, ale pech mnie nie opuszczał. Po egzaminach musiałam wracać do domu, bo zapowiedziano, że o wynikach powiadomią nas listownie. Ze Srebrnej Góry do Opola jest dosyć daleko, a wiadomo, jaka była w 1964 r. komunikacja, więc mowy nie było, bym mogła jeździć i dowiadywać się. Zawiadomienie o nieprzyjęciu mnie przysłano pod koniec sierpnia, gdy żadną miarą nie mogłam już od decyzji uczelni się odwołać .Oczywiście odwoływałam się, ale oznajmiono mi, że gdybym odwołała się w lipcu, to bym miała dużą szansę, wszak zdałam na same oceny bardzo dobre. Moja rozpacz była totalna. Nic nie było w stanie ukoić mojego rozgoryczenia i bólu. Wszyscy bliscy i znajomi przejęli się mną, dlatego któregoś dnia mama mojej koleżanki przyniosła mi odsłuchaną w komunikacie radiowym informację (wraz z numerem telefonu) , że w Szczecinie na Studium Nauczycielskim będzie dodatkowy nabór na filologię polską. Zdecydowałam bez wahania - jadę. Mama, pełna obaw, że to tak daleko od domu, że może mi się coś stać, odradzała, ale bez nacisku. Pół dnia przesiedziałam na poczcie, by się telefonicznie dowiedzieć, jak mam być przygotowana do rozmowy kwalifikacyjnej, gdzie się stawić, co ze sobą zabrać… W wyznaczonym terminie pojechałam pierwszy raz w tak daleką i samodzielną podróż. Jak pech, to pech, o mały włos i tu bym się nie dostała. Nikt mi nie powiedział, że dokumenty powinnam zostawić w sekretariacie. Sądziłam, że mam je mieć przy sobie. Podobnie myślących było więcej. Wzywano nas zgodnie z alfabetem. Zaniepokoiłam się nie na żarty, gdy mnie w odpowiednim momencie nie wezwano. Wkrótce dowiedziałam się dlaczego - nie było moich dokumentów a jedynie podanie. Listę przyjętych zamknięto, a reszcie podziękowano. Myślałam, że zemdleję. Zaczęliśmy mówić, jeden przez drugiego, że przecież dokumenty mamy. Nasza determinacja sprawiła, że uwzględniono protest i pobrano od nas papiery. Wezwana przed oblicze komisji kwalifikacyjnej musiałam odpowiedzieć na pytanie doktora Drobnego, jakim prawem nie przyjęto mnie na uczelnię w Opolu. Pytanie było z rzędu tych, na które raczej nie mogłam odpowiedzieć i po prostu powiedziałam, że nie wiem dlaczego. Wówczas dr Drobny powiedział: A Szczecin panią przyjmie. I tak znalazłam się w Szczecinie, mieście, które stało się moją drugą małą ojczyzną.
Miałam może z 15 lat, gdy zauroczyła mnie szczecińska Rusałka w Parku Kasprowicza na widokówce przysłanej mi przez mojego chrzestnego, który był na wycieczce w Szczecinie. Pomyślałam wówczas, że chciałabym mieszkać w tym mieście. Myślę, że los postanowił spełnić moje marzenie.

                                                                                                                                           Wanda Sobieralska



powrót na poprzednią stronę